Droga do dojrzałości
Wspomnienia z lat szkolnych i studenckich
Szkoła średnia
W czerwcowy,
upalny poranek 1979 roku z moim serdecznym kolegą, Marianem Midurą,
wyruszyliśmy piechotą z Wadowic Górnych
do Radomyśla Wielkiego, aby dalej autobusem pojechać do Krakowa, na spotkanie z
Ojcem Świętym Janem Pawłem II w kościele Cystersów w Krakowie - Mogile. W
torbie mieliśmy po dwie bułki z masłem, po rogalu z marmoladą
i po oranżadzie. Spotkanie z Ojcem Świętym miało być po południu a ponieważ nie
znaliśmy Krakowa postanowiliśmy pojechać wcześniej. Autobus był nieco
podniszczony, nie było jednak w podłodze dziur, więc mogliśmy przypuszczać, że
jakoś dojedziemy. Jechaliśmy trochę w ciemno nie wiedząc co nas spotka,
zwłaszcza, że komunistyczna propaganda robiła swoje. Uprzedzano, że będą tłumy,
że ludzie będą się tratować i w tej sytuacji lepiej pozostać w domu.
Zacząłem swoje wspomnienie od tego wydarzenia, ponieważ uważam, że miało ono bardzo ważny wpływ na życie moje i mojego kolegi rozbudzając świadomość potrzeby innego myślenia o otaczającej rzeczywistości. Było początkiem drogi ku wolności nas, młodych chłopaków z podkarpackiej wsi.
W drodze do
Krakowa mieliśmy czas na dłuższą rozmowę. Po wspólnej podstawówce nasze drogi
się rozeszły i w ciągu roku szkolnego nie mieliśmy zbyt wielu okazji do rozmów.
Ja chodziłem do Technikum Gastronomicznego w Tarnowie a Marian do Technikum
Elektrycznego w Mielcu. Wymienialiśmy uwagi na temat swoich szkół i nowych
kolegów. Marian opowiadał o dyskotekach, które organizował w swojej szkole w
„elektryku”,
o nauczycielach, w tym o pani profesor Ryszardzie Żarkowskiej od polskiego,
która zaszczepiała w uczniach miłość do polskich gór, polskiej literatury i
prawdziwej historii.
Opowiadałem Marianowi o życiu w internacie, w którym panowała tzw. mała fala dla pierwszaków z pompkami i innymi młodzieńczymi breweriami. Także o kierowniku internatu i wychowawcach, którzy próbowali nas wychowywać na „prawdziwych obywateli Polski Ludowej”. Były capstrzyki poświęcone Jankowi Krasickiemu i inne imprezy „ku czci” upamiętniające przyjaźń polsko-radziecką i rocznice komunistycznych wydarzeń z których skutecznie wymigaliśmy się. Natomiast w niedzielę tak organizowano czas, aby nie było go na pójście do kościoła. Na szczęście większość z nas jeździła na niedzielę do domu.
Nasz internat, w którym mieszkało ponad sześćdziesięciu młodych nastolatków, prawie mężczyzn, posiadał pokoje ośmio, dziesięcio i czternastoosobowe z metalowymi łóżkami, metalowym nakastlikiem i szafką. Na 60 chłopa było może trzy prysznice i tzw. korytka z kranami do mycia; w suterynach mieściła się stołówka. Była też sala do nauki własnej, w której codziennie obowiązkowo oglądaliśmy dzienniki TV. Z takiego dziennika w dniu 16.10.1978 roku dowiedzieliśmy się o wyborze na papieża kardynała Karola Wojtyły. Ileż wtedy było radości, a ile odebrałem gratulacji od kolegów, bo pochodziłem z Wadowic koło Mielca, wprawdzie Górnych, ale dla nich to było bez znaczenia. Internat dzieliliśmy z kolegami z liceum ogólnokształcącego. Licealiści stanowili większość mieszkańców a tylko kilku chodziło do technikum czy zawodówki. Wieczorami, w pokojach toczyły się dyskusje i wymiana myśli. To w internacie dowiedziałem się prawdy o Katyniu.
Mimo prób indoktrynacji prawie każdego roku kilku chłopaków szło do Diecezjalnego Seminarium Duchownego w Tarnowie. Nasz kierownik nie miał tęgiej miny, bo jak się tu wytłumaczyć na egzekutywie z miernych wyników wychowawczych.
Marian w swojej szkole też słyszał o ludobójstwie w Katyniu. I tak rozmawiając dotarliśmy na Dworzec Główny w Krakowie, a stamtąd tramwajem do Mogiły. Ustawiliśmy się tak, by móc dobrze widzieć papieża Jana Pawła II. I usłyszeliśmy Jego słowa o poszanowaniu godności ludzi pracy, o budowie kościoła w Nowej Hucie - Mistrzejowicach. Słowa Jana Pawła zapadły nam w serca na zawsze. Wracaliśmy zadowoleni, z nową, większą energią. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy tak wielu osób spontanicznie reagujących, którzy tak bardzo cieszyli się ze spotkania z papieżem. Wśród nich Marian i ja, skromni uczniowie z Wadowic Górnych.
Pod wpływem tych przeżyć Marian zdecydował, że w tym roku motywem wieńca dożynkowego będzie wieniec z Janem Pawłem II i Matką Boską Częstochowską. Trzeba wiedzieć, że od dziesięciu lat, co roku sami przygotowywaliśmy wieńce dożynkowe, które święciliśmy w święto Matki Bożej Zielnej, 15 sierpnia. Mieliśmy zgraną grupę, która wszystko przygotowywała sama, od kłosów zbóż do dekoracji, po konstrukcję wieńca. Jako „techniczny” (uczeń technikum elektrycznego) zajmował się tym Marian. Organizowaliśmy też wóz z końmi, a wieczór urządzaliśmy dla chętnych biesiadę z tańcami i śpiewami, jak przystało na dożynki.
W 1980 roku zdałem maturę pisemną z języka polskiego i matematyki oraz ustną z chemii i obroniłem pracę dyplomową. Tematu pracy maturalnej z polskiego nie pamiętam ale wiem, że rozpocząłem ją od słów Norwida ,,Ojczyzna to wielki zbiorowy obowiązek” i Norwidem zakończyłem ,, Do kraju tego gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi przez uszanowanie dla darów nieba tęskno mi Panie”. Maturę poprzedziła studniówka, nie w restauracji, jak to ma miejsce w obecnych czasach, a w szkole, na sali gimnastycznej. Byłem przewodniczącym klasy, więc oprócz zabawy miałem rozliczne obowiązki. Wszystko załatwialiśmy sami, bez pomocy rodziców. Był tort ze 150 jajek, kruszon z odrobiną wina, a dla nauczycieli żytnia z Pewexu. Bawiliśmy się super i długo, bo aż do rana. Szkoła średnia to nie tylko nauka ale i formowanie młodego człowieka. Trafiliśmy na dobrych nauczycieli z wychowawcą Edwardem Seremetem, panią Zofią Robak od języka polskiego i Zofią Skórską od technologii, którzy starali się wychować nas na porządnych ludzi. Wiele radości dawały, luźniejsze niż na co dzień w szkole, rozmowy uczniów z nauczycielami: wspólny polonez, walc, polka czy rock and roll. To wtedy ten wymagający, czasami niedostępny nauczyciel, był naszym partnerem w tańcu i rozmowie. W klasie dziewczęta stanowiły większość więc na studniówkę zaprosiliśmy chłopaków z poza szkoły. Bawili się z nami: mój brat Janusz, sąsiad Marian Kąsek, Józek Strzelec, kolega z internatu. Do pary zaprosiłem naszą sąsiadkę z Wadowic Górnych Bożenkę Szczur. Na następną studniówkę poszedłem z Anią, znajomą pani od rosyjskiego. Ania wzięła koleżankę więc na studniówkę wybrałem się z dwoma dziewczynami. Bawiliśmy się równie dobrze, bo już bez obowiązków organizacyjnych. Matura poszła mi nieźle więc pomyślałem, że spróbuję swoich sił na studiach w Krakowie. Po Technikum Gastronomicznym nie miałem dużego wyboru więc zdecydowałem się na Technologię Żywności na Akademii Rolniczej. Mimo dużej konkurencji, około czterech osób na jedno miejsce, zdałem pozytywnie egzamin wstępny i dostałem się na studia. Złożone wcześniej podanie na stewarda statku było już nie aktualne. Marian Midura dostał się do Warmińskiego Seminarium Duchownego w Olsztynie i we wrześniu 1981 roku wyjechał na Warmię bo jego technikum trwało pięć lat.
Studia
W tamtym czasie studia poprzedzały tzw. praktyki zerowe. W sierpniu 1980 roku miałem taką praktykę w Chłodni w Krakowie przy ul. Pana Tadeusza. Przebieraliśmy tam truskawki, które szły, podobno, na eksport do Szwecji. W jedną noc miał miejsce wybuch amoniaku.
Zbyszek Janik pamięta, ze kierowca zaczepił o rurę chłodniczą z amoniakiem i nastąpił wyciek, musieliśmy uciekać przez płoty nad Wisłę. Szczęśliwie przeskoczyliśmy ogrodzenie uciekając przed katastrofą. Zginął wtedy stróż w zakładach obok. Praktykę zerową chyba każdy z nas zapamiętał na zawsze, bo to była pierwsza i wspaniała integracja, wzajemne poznawanie się. Poznawaliśmy też Kraków, robiąc często wypady na rynek. Szczególnie lubiliśmy przesiadywać pod pomnikiem Adaśka (Adama Mickiewicza). A wieczorami, po pracy, były: wino, gitara, śpiew i tańce. Wszystko odczuwaliśmy wtedy każdą cząstką siebie, tej atmosfery nie da się zapomnieć. Październik przyszedł nie wiadomo kiedy i zakwaterowano nas w akademiku na miasteczku studenckim. Mieszkałem z Tadziem Klausem i Kazikiem Latochą zwanym Igorem. Kazik i Zbyszek Janik zwany Dziamdziakiem grali na gitarach. W repertuarze mieli utwory Jacka Kaczmarskiego, Bułata Okudżawy, Przemysława Gintrowskiego, Włodzimierza Wysockiego, Elżbiety Adamiak i Grupy Pod Budą. W akademiku często odbywały się imprezy grane, śpiewane i tańczone. Obok nas mieszkali Waldek Kluska zwany Hrabią (pochodził z Łańcuta ale też był zawsze szarmancki wobec dziewczyn), Staszek Świderski zwany Pszczołą i Zygmunt Cichoń. No i dziewczyny: Tereska Sarna, Renia Leńska, Baśka Walasik, Hanuś Kopeć, Irena Marcinek, Gosia Malicka, Jola Piechowicz, Bożenka Adamczyk, Krysia Olechwiruk, Agnieszka Mazur, Lidka Maćkowska, Boguśka Zaborowska, Renata Kuczer.
Wykłady, ćwiczenia, kolokwia to była studencka codzienność. Przejść przez I rok studiów nie było łatwo, szczególnie poradzić sobie z docentem Erndtem i zdać u niego w sesji zimowej chemię nieorganiczną i organiczną w sesji letniej. Prawie jedna czwarta roku nie dała rady grubemu Olkowi, jak go między sobą nazywaliśmy.
Po zdanej I
sesji czekaliśmy na Juwenalia i przejęcie miasta przez brać żakowską. Wtedy
dotarła do nas smutna wiadomość o zamachu na ukochanego papieża Jana Pawła II.
Starsi koledzy: Michał Piętka i Jasiek Ruchała wspominali jakim wspaniałym był
kardynałem, otwartym na potrzeby młodzieży. Zawsze mogli do niego przyjść i
przedstawić swój problem, a on nad każdym się pochylił. Jako biskup krakowski z
każdym studentem łamał się opłatkiem podczas spotkań wigilijnych organizowanych
w duszpasterstwach akademickich.
Z powodu zamachu na JPII organizacje studenckie: NZS, Społeczny Studencki
Komitet Juwenaliowy i SZSP solidarnie zaapelowały o zaniechanie Juwenaliów. W
oświadczeniu napisali, że zamach na Ojca świętego jest nie tylko atakiem na
głowę kościoła katolickiego na świecie ale na ludzi miłujących pokój, a kula
mierzona w pierwszego obywatela świata trafiła w nas wszystkich. Zamiast
Juwenaliów 17 maja 1981 odbył się biały marsz zakończony na Rynku Krakowskim
mszą świętą w intencji Papieża. Ja i moi najbliżsi koledzy,
w śnieżnobiałych koszulach, pełniliśmy funkcję porządkowych. I wtedy znowu
zobaczyliśmy tłumy ludzi zjednoczonych tragicznymi przeżyciami i modlitwą. W
oczach prawie każdego był wielki smutek i pytanie dlaczego.
Na początku nasze studia biegły normalnym trybem: kolejne lata nauki i zabawy przedzielane
wakacjami, które spędzałem w domu, pomagając rodzicom przy żniwach. Wakacje to
był okres ciężkiej pracy na roli. Wieś nie była zmechanizowana. Większość prac
wykonywano przy użyciu koni, sprzętu konnego i ręcznie. Było wesoło. Zjeżdżali
się koledzy ze studiów. Były żniwa, wieńce dożynkowe, zabawy, dyskoteki i
wieczorne dyskusje na tzw. rowach.
Czas studiów wypełniała przede wszystkim nauka ale była też praca. Na drugim
roku dostałem akademik na Urzędniczej i tam zamieszkałem w jednym pokoju z Waldkiem
Kluską, Kaziem Latochą, Tadziem Klausem i jeszcze trzema waletami. Obok nas
mieszkał Staszek Świderski - Pszczoła i Zygmunt Cichoń. Kierowniczka akademika
zaproponowała nam pracę w kotłowni sąsiedniego akademika, w charakterze
pomocnika palacza centralnego ogrzewania. W pięciu podjęliśmy wyzwanie i do
roboty. Co piąty dzień, trzeba było wywieźć ok. 30 taczek szlaki i przywieźć
ok. 70 taczek węgla i oczywiście posprzątać. Był też czas na rozrywkę.
Szczególnie lubiane były wędrówki po górach. Pod Turbaczem Akademia Rolinicza
miała swoją chatkę, było się więc gdzie zatrzymać. Stamtąd już niedaleko do
Szczawnicy i Zakopanego. Był to niezły i tani punkt wypadowy w Pieniny, Gorce i
Tatry. Podczas wspólnych wędrówek rodziła się coraz większa miłość do naszych,
polskich gór. Na takie wypady dołączali:
Ewa Rogozińska, Piotr Gębczyński, Grażyna Rudel i Klementyna Michałek.
Zbyszek Janik pamięta, że
często organizował rajdy i wycieczki w góry. Szczególnie pamięta wyjście na
Babią Górę w zimie i spacer na Cyl, tzw. Małą Babią Górę . „Złapała nas
wtedy zawieja i pobłądziliśmy po Słowackiej stronie. Udało nam się jakoś
wrócić, choć z odmrożonymi policzkami” wspomina. Okazją do wędrówek była też,
po pierwszym roku studiów, praktyka w Zakładach Mleczarskich w Zakopanem, którą
zaliczał Zbyszek
z Tadkiem…..., Hrabią – Waldkiem Kluską i Igorem… oraz, przez ścianę, z
dziewczynami z olsztyńskiej ART. Zdobyliśmy wtedy Giewont, Rysy, Orlą Perć i
inne szczyty. Kiedy mieliśmy za dużo
problemów na głowie jechaliśmy na odreagowanie do Bożenki Adamczyk do Laskowej
albo do dziadka Magdy Antosiak do Makowa Podhalańskiego. Tam czuliśmy się jak w
domu. Rodziny naszych koleżanek bardzo nas rozpieszczały. Tradycyjnego jedzenia
i dobrego bimbru nigdy nie brakowało. Jeździliśmy także do rodziców Beaty
Matyszkowicz do Kęt, którzy byli bardzo gościnni. Razu pewnego zaprosili nas na
„prażone” – to danie z żywiecczyzny prażone w kociołku nad ogniskiem
(ziemniaki, warzywa, mięso, ułożone warstwami w kociołku) . Po sąsiedzku
mieszkał wujek Beaty, stary kawaler, który nas bardzo polubił i na prażone
przyniósł galonik wina swojej roboty. Impreza była super, przy gitarze,
śpiewach i żartach. Jeden z kolegów, który zalecał się do naszej koleżanki był bardzo zadowolony
siedząc przy ognisku, myślał, że Ona
głaszcze go po plecach. Rano okazało się , że nie była to
Jej ręka a język psa, który na plecach
wygryzł mu dziurę w koszuli.
Żyliśmy jednak w czasach nie do końca normalnych. Byliśmy młodzi, uwierała nas komunistyczna rzeczywistość. Nie mogliśmy być obojętni na wydarzenia w kraju.
Stan wojenny i konspiracja
W
listopadzie 1981 roku, jako studenci II roku, tuż po udanych otrzęsinach
pierwszaków, zaczęliśmy się przygotowywać do Andrzejek. Tymczasem zaskoczył nas
strajk w Wyższej Szkole Inżynierskiej w Radomiu, a później pacyfikacja
strajku okupacyjnego w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarnictwa w Warszawie. Szybko, prawie cała nasza grupa,
dołączyła do strajku okupacyjnego zorganizowanego w nowym budynku Akademii
Rolniczej przy
ul. Mickiewicza, na znak solidarności z uczelnią radomską i warszawską. Strajk
okupacyjny był czasem, w którym wiele spraw mogliśmy przemyśleć, wiele się
dowiedzieć. Byliśmy podzieleni na grupy: kwatermistrzowską, informacyjną,
porządkową i inne.
Przepustki
mieli jedynie studenci wykonujący dodatkowe prace, mieliśmy takie
w związku z pracą w kotłowni. Czas był wypełniony różnymi obowiązkami. Odbywały
się spotkania z ciekawymi ludźmi, wyświetlano filmy, słuchaliśmy prelekcji
profesorów, dla nas odprawiano msze święte. Od wielu pracowników uczelni
doświadczaliśmy oznak solidarności. Spaliśmy w śpiworach na materacach. Nie był
to przecież obóz harcerski ale czas protestu, czas kiedy chłonęliśmy wiadomości
jak gąbka, tyle nowych faktów, tyle odkłamywania historii. Wtedy jeszcze
bardziej zacieśniały się między nami więzy przyjaźni.
A cele wolnościowe jakże nas jednoczyły i zbliżały do siebie. I kiedy okazało
się, że postulaty mają być przyjęte i kończymy strajk mszą świętą w południe 13
grudnia, część z nas poszła do akademika świętować imieniny Waldków, a kilku
postanowiło zostać do niedzieli. Byłem w tej grupie.
Położyliśmy się spać po północy. Wkrótce obudzili nas koledzy - szefostwo strajku i od nich dowiedzieliśmy się, że został wprowadzony stan wojenny i że na AGH są już aresztowania, a część strajkujących studentów pojechała do huty im. Lenina w Nowej Hucie. A my małymi grupkami, po pięć sześć osób, na przodzie zwiadowca, mieliśmy uciekać do akademika, by uniknąć aresztowań. Nie działały telefony, faxy, aresztowani byli działacze Solidarności, rozbite MKS-y. Nocą dotarliśmy do akademika na Urzędniczą. Obudziliśmy kolegów i koleżanki. Dziewczyny łkając mówiły: „powiedz, że to nie prawda, powiedz, że to sen”. Dowiedzieliśmy się, że zajęcia na studiach są zawieszone i musimy opuścić akademiki. Wieczorem naprędce urządziliśmy wigilię. Zorganizowaliśmy jakieś jedzenie, opłatki, sianko, świecę. Pszczoła z Hrabią rozdawali opłatki. Zapanowała cisza, smutek, płacz i obawa czy się jeszcze spotkamy. Kazik ze Zbyszkiem grali na gitarach. Wspólnie śpiewaliśmy kolędy. Takiego wzruszenia i tyle łez wśród nas młodych nigdy wcześniej ani później nie było. Padały pytania, czy się zobaczymy, czy nas nie zamkną, czy do wojska chłopaki pójdą i kiedy wrócimy na studia. Koledzy wracali do domów. Tadziu Klaus przekonał mnie do pozostania w Krakowie żeby zobaczyć co będzie się dalej działo. Ponieważ obaj byliśmy z Wadowic Górnych moglibyśmy wrócić do domu razem i we dwóch byłoby nam raźniej. Legitymacje: NZS, strajkową i trochę dokumentów ze strajku, książek, ulotek i pieczątek przekazałem Staszkowi Kaganowi. Resztę materiałów zabraliśmy sami w obawie przed ich utratą na wypadek gdyby któregoś z nas zamknęli. Zaczęliśmy z Tadziem chodzić po Krakowie, a tam czołgi, inne pancerne wozy, zomowcy grzejący się przy koksownikach, rozbite siedziby Solidarności, szaro, mroźno i bardzo, bardzo smutno. Teraz to już chcieliśmy szczęśliwie dojechać do domu, cały czas myśląc, żeby nas tylko nie skontrolowali zomowcy. W domach była radość wielka z naszego powrotu. „Żyjesz, nie siedzisz” pytali nas ponieważ wiedzieli, że braliśmy udział w strajku i kilka dni po wprowadzeniu stanu wojennego nie było z nami kontaktu. Mojej babci Helenie przypomniał się czas II wojny światowej.
Stan wojenny to przepustki, godzina milicyjna, ciągłe kontrole, brak możliwości zgromadzeń i wiele innych restrykcji. Wrócił z Olsztyna do Wadowic Górnych Marian Midura i zaraz przed godziną milicyjną przyszedł do mojego domu. „No przecież nie będziemy tak cicho siedzieć, inni siedzą w więzieniach a my co” powiedział. A nam brzmiał w uszach wiersz Herberta „ocalałeś nie po to żeby żyć masz mało czasu trzeba dać świadectwo”. I tak z moim bratem Gieniem, Jasiem Klausem, który wykradł z Urzędu Gminy powielacz na denaturat, zaczęliśmy działać. Marian załatwił gdzieś kalkę matrycową. Wspólnie zorganizowaliśmy papier i denaturat, przygotowaliśmy tekst odezwy potępiający stan wojenny. I tak powstały pierwsze ulotki. Co wieczór, do wigilii, drukowaliśmy po kilkadziesiąt ulotek. Moi rodzice spali obok i rano czuli zapach denaturatu. Wiedzieli, że coś się dzieje ale nic nie mówili tylko patrzyli na nas z troską. Po godzinie milicyjnej chłopaki wymykali się do swoich domów. Zdecydowaliśmy, że ulotki rozrzucać będziemy w trzech kościołach: w Wadowicach Górnych i Dolnych oraz w Zgórsku. Zorganizowaliśmy trzy grupy i po pasterce rozrzuciliśmy ulotki z chórów w kościołach i pod kościołami.
Studia w stanie wojennym
W lutym 1982 roku wróciliśmy na studia, jakby w nowej rzeczywistości. Na uczelni komisarze wojskowi, straszenie, ale też wielka radość, że wszyscy wróciliśmy. Dostałem pierwszą dyscyplinarkę za porzucenie pracy pomocnika palacza, ale już na drugi dzień zostałem przyjęty, bo nie miał kto wozić węgla. W dalszym ciągu łączyliśmy studia i pracę, która wypadała co piąty dzień. Długo nie musieliśmy czekać bezczynnie. Zaraz zgłosili się do nas koledzy z konspiracji Grzesiek Fimowicz zwany Grubym, Jurek i jeszcze kilku kolegów z Wydziału Leśnego. Przeszliśmy do podziemia, powstał Ruch Oporu NZS, nikt z nas nie oddał legitymacji NZS-u. I zaczęło się powielanie, kolportowanie, malowanie tramwajów, prowadzenie biblioteki II obiegu. Panowały zasady ostrej konspiracji. Ale byliśmy młodzi. Był także czas na rozrywkę. Organizowaliśmy imprezy, śpiewaliśmy piosenki, chłopaki grali na gitarach, dziewczyny robiły kanapki. Do tego kartkowe pół litra i zabawa gotowa. Sesja się przesunęła i egzamin z chemii fizycznej zdawaliśmy w niedzielę palmową.
13 maja
1982, w miesięcznicę wprowadzenia stanu wojennego, była msza św. na Rynku
Krakowskim. Nie mogło nas tam nie być. Po mszy św. manifestacja. Znowu było nas
tylu co na białym marszu, czuliśmy jedność, musieliśmy to wykrzyczeć, że tak
nie musi być, wyśpiewać Boże coś Polskę, Solidarni nasz jest ten dzień. Wszyscy
trzymaliśmy palce w kształcie litery V i skandowaliśmy WRON-a (Wojskowa
Rada Ocalenia Narodowego ) skona, precz z komuną, uwolnić
więźniów politycznych. I nadjechało nas ZOMO z pałkami,
z czołgami. Zaczęliśmy uciekać. Wielu z nas dostało pałą po plecach. Zygmunt
Cichoń został na klatce schodowej w jednej z kamienic na rynku i tam spędził
noc z innymi studentami. Część chciała się schronić w Kościele Mariackim ale
tam wrzucali gaz łzawiący. Część została aresztowana, część wróciła rano z
oczami czerwonymi od gazu i niewyspania. Ja z Beatą Matyszkowicz
i Magdą Antosiak uciekaliśmy ulicą Szewską mijając biegnące oddziały
rozjuszonych zomowców. Byliśmy ostatnimi, którym udało się zbiec. Zomowcy
stanęli w poprzek Szewskiej i już nikogo nie puszczali. Część wróciła do
akademika, byli poturbowani, z odbitymi nerkami. Kilkoro z nas nie wróciło,
zostali zatrzymani. Na ich wykupienie potrzebne były pieniądze. W przeciwnym
razie karę grzywny zamieniano na trzy miesiące aresztu. Zorganizowaliśmy
składki i z profesorem Poniedziałkiem zapłaciliśmy za kilkunastu studentów.
Te akcje jednak nas nie zniechęcały. A w wakacje spotykaliśmy się wieczorami i działaliśmy w konspiracji w Rodzinnej wsi. Z Marianem Midurą , Leonem Szotem i innymi po nocach malowaliśmy drogi farbą olejną. „Wrona skona”, „Precz z komuną”. Życie toczyło się dalej. W okolicach 26 lipca 1982 roku odbył się ślub i wesele mojego brata Janusza z Janiną Mazgaj. Byłem starszym drużbą, wesele było pod namiotami, a tańce na specjalnie zrobionej podłodze. Bawiliśmy się do rana przez dwa dni. W odpust na św. Annę w roku 1982 w parafii Wadowice Górne odbyły się prymicje biskupie Wojciecha Ziemby, rodaka z Wampierzowa. To było wielkie wydarzenie, cała parafia włączyła się w przygotowanie tych, jednych z najważniejszych, uroczystości. Kilkunastu młodych Wadowiczan na koniach asystowało podczas wjazdu do rodzinnego kościoła młodego, 41 letniego biskupa.
Na trzecim roku studiów zamieszkaliśmy w akademiku przy ulicy 29 listopada, w czwórce, na tzw. wygnaniu, bo gdzieś kiedyś nie przypadliśmy do gustu kierowniczce z Urzędniczej. Zamieszkałem z Waldkiem Kluską i Darkiem Paprotem z Melioracji. Wtedy to my współspacze: Hrabia i Darek Paprot, a po sąsiedzku Tadziu Pszczoła, Władinek i Dziamdziak jeszcze bardziej zacieśniliśmy działalność konspiracyjną z Grześkiem Fimowiczem, Zygmuntem Chromikiem, Beatą Matyszkiewicz i Magdą Antosiak. W naszym pokoju był cały tapczan bibuły i książek z II obiegu.
Z dnia na dzień dostawaliśmy informacje o różnych akcjach. Drukowaliśmy ulotki w piwnicy w Nowej Hucie. Było nas trzech, jeden na czatach a dwóch powielało na powielaczu ramkowym, przejeżdżając wałkiem po matrycy. Organizowaliśmy akcje kolportażu ulotek. Dzieliliśmy się na grupy. Jedna to Tadziu Klaus – Pszczoła, Zbyszek Janik, Bożenka Adamczyk, druga to Waldek Kluska - Hrabia, Teresa Sarna, Renia Leńska, Jola Piechowicz, a w trzeciej działałem ja z Zygmuntem Cichoniem, Magdą Antosiak i Beatą Chromik.
Zbyszek Janik wspominał, że ulotki, z powodu braku powielacza, kopiowane były także przy pomocy aparatu fotograficznego i powiększalnika. Pamięta jak z Marianem, w akademiku na 29-go Listopada, przez kilka nocy robił odbitki z zajść w Lublinie.
Dziewczyny
brały udział także w bardziej skomplikowanych akcjach. Szły
z nami na równo, raz że chciały, a dwa że przez to mniej rzucaliśmy się w oczy.
I tak malowaliśmy tramwaje na pętli. W nocy po prześcieradłach schodziliśmy z I
piętra tak, żeby nas na portierni nie zobaczono.
Dnia 13 października 1982 roku miała miejsce manifestacja w Nowej Hucie - Bieńczycach, braliśmy w niej udział. Po manifestacji dowiedziałem się, że z rąk esbeka zginął tam Bogdan Włosik, młody robotnik z Huty im. Lenina.
Braliśmy udział we wszystkich ważnych uroczystościach patriotycznych.
Dnia 11
listopada 1982 r. poszedłem na Wawel, na mszę św. w rocznicę odzyskania
niepodległości. Po mszy było składanie wieńców na grobie Marszałka
Piłsudskiego, a później manifestacja. Szliśmy z Katedry Wawelskiej na rynek
manifestując, śpiewaliśmy hymn Polski, Boże coś Polskę, a następnie
skandowaliśmy Precz z komuną, Uwolnić więźniów politycznych, Wron zgon. Gdy
szliśmy ulicą Podwale najechało się mnóstwo zomowców uzbrojonych po zęby i
zaczęło nas atakować. Zaczęliśmy uciekać w kierunku alei Trzech Wieszczów. Tam
były czołgi i armatki wodne. Próbowaliśmy wejść do klatki bloku, drzwi były
jednak zamknięte, ludzie zaczęli się tłoczyć. Wtedy poczułem ostry strumień
kolorowej wody na moim ciele, był tak silny, że mało mnie nie przewrócił,
ludzie jeszcze bardziej zaczęli się tłoczyć. Zomowcy bili na oślep pałkami,
oczy mieli jakby po środkach odurzających. Nareszcie ktoś otworzył nam drzwi i
mogliśmy wejść do klatki bloku. Mroźne powietrze dawało się we znaki tym
bardziej, że ubranie miałem przemoczone do suchej nitki. Siedzieliśmy skuleni
na balkonach do zmroku. Dopiero wtedy próbowaliśmy się dostać do akademika.
Wszędzie chodzili zomowcy a ja w przemoczonym ubraniu, naznaczonym kolorowym
płynem, nie mogłem pójść w ich kierunku.
Z kilkoma osobami udaliśmy się przez
Krakowskie Błonia
i most na Rudawie w kierunku kopca Kościuszki. Tam znowu milicjanci chodzili z
psami więc bocznymi ulicami w końcu doszliśmy pod kopiec Kościuszki. Osiedle
dalej było obstawione przez patrole ZOMO, a godzina milicyjna była blisko. Było
tak zimno że wydawało mi się, że jak jeszcze parę godzin tu będę to zamarznę na
śmierć. I wtedy podjechał autobus komunikacji miejskiej. Kierowca pozwolił nam
wsiąść do autobusu. Położyliśmy się na podłodze. Kierowca wystawił tablicę
Zjazd do zajezdni. ZOMO zaświeciło przez okno ale nie zobaczyli nikogo. I tak
udało nam się dojechać do ul. Mickiewicza. Tam wysiadłem. Było już blisko do
naszych koleżanek na Urzędniczą. Nie zdążyłbym na 29 listopada przed godziną
milicyjną , bo to spory kawałek drogi. Portier nie wpuścił mnie, więc musiałem
wejść przez okno nad wejściem do akademika. Dziewczyny odstąpiły mi łóżko,
wziąłem kąpiel, gorącą herbatę , pożyczono mi piżamę. Hrabia z Tadziem przyszli
mnie pocieszyć i mocno się zmartwili widząc mnie w takim stanie.
Po tych wydarzeniach wiedzieliśmy, że nie ma żartów. Trzeba wzmocnić konspirację, ale postanowiliśmy, że nie damy się złamać. Z Grześkiem rozwijaliśmy kontakty z AGH, Solidarnością w Nowej Hucie i z duszpasterstwami studenckimi i ludzi pracy.
Bratnia pomoc olsztyńska
Marian był wciągnięty w konspirację krakowską, a ponieważ miał możliwości drukowania w Olsztynie to część tego zadania przerzuciliśmy na Olsztyn. Tam drukowano ulotki i książki II obiegu. Jeździliśmy po odbiór na zmianę raz ja raz inni. Za trzecim kursem zdarzyła się bardzo zabawna historia. Wtedy to ja odbierałem książki o zamachu na Jana Pawła II. Było tego dwa plecaki i duża walizka. Jechałem nocą do Olsztyna więc trafiłem do Mariana rano. On miał w tym czasie naukę własną w seminarium duchownym. Na naszą rozmowę nadszedł wicerektor seminarium, zdziwiony co ja tu znowu robię i to w godzinach nie wyznaczonych na odwiedziny. Zapytał więc „Marian a to kto i w jakiej sprawie”. Na to Marian: „chcę księdzu rektorowi przedstawić kuzyna biskupa, rektora Ziemby”. Pot spłynął po mojej skroni, lekko się zarumieniłem, uścisnąłem dłoń ks. wicerektora. Marian chciał, żebym poczekał, bo książki są poza seminarium i wtedy do pokoju wszedł biskup Wojciech Ziemba. Biskup Ziemba być może widział mnie kilka lat temu. Uczestniczyłem w jego biskupich prymicjach, które miały miejsce w Wadowicach Górnych, a wcześniej jako dziecko byłem na jego prymicjach kapłańskich. Ale kiedy to było. I teraz to spotkanie. Wstałem i przedstawiłem się trochę zdziwionemu biskupowi. „Jestem Fryderyk Kapinos syn Bronisława. O! dawno Cię nie widziałem” powiedział biskup. „Tak, moja mama i twoja babcia to siostry cioteczne stwierdził biskup”. Zapytał jeszcze co u taty i mamy. Przekazał pozdrowienia i polecił Marianowi zabrać mnie na obiad z klerykami. I udało się, choć w powrotnej drodze do Krakowa, na dworcu PKP w Olsztynie, nie było wesoło. Patrol ZOMO kierował się w moim kierunku. Szedłem do wagonu z plecakami i walizką, zomowcy zbliżali się i czułem, że już po mnie. Ale jakaś starsza pani, bardzo zdenerwowana zaczęła ich o coś pytać, a ja wtedy wsiadłem do przedziału i pociąg ruszył. Serce biło mi jak młotem. Zdarzało się, że podczas tych wypraw nocowałem w Pasłęku u cioci Marysi a tam przychodziła ciocia Julia i ciocia Stasia, siostry mojej mamy. Ciocia Julia zawsze chciała kontrolować moje plecaki, więc nie mogłem się z mieszkania cioci Marysi oddalać.
Konspiracji ciąg dalszy
Co czwartek
udawaliśmy się z Zygmuntem Cichoniem, Beatką Matyszkowicz i Magdą Antosiak do
Mistrzejowic na Msze św. za Ojczyznę . Tam czuliśmy prawdziwy powiew wolności,
a prześladowani przekazywali nam swoje doświadczenia, które utwierdzały nas w
dalszych działaniach i dodawały sił do walki. Tam spotykaliśmy wielu
wspaniałych ludzi: ks. Popiełuszkę, ks. Zalewskiego, ks. Marka z Włoszczowej
oraz wielu aktorów, satyryków i innych ludzi kultury: pisarzy, poetów. Ksiądz
Kazimierz Jancarz, gospodarz czwartkowych Mszy za Ojczyznę w Mistrzejowicach,
swoją postawą dodawał nam ducha. Tam niczego nie baliśmy się, dostawaliśmy
skrzydeł
i mogliśmy dalej realizować się w konspiracji. Część z nas chodziła do
duszpasterstwa do Jezuitów z ojcem Jerzym Sermakiem, część do Beczki u
Dominikanów a inni do św. Anny.
Mieszkając w akademiku na 29 listopada uczestniczyliśmy w wielu akcjach małego sabotażu jak: malowanie na tramwajach i budynkach haseł antykomunistycznych i wolnościowych symboli, m.in. symbolu Polski Walczącej. Akcje były przygotowane dobrze, w pełnej konspiracji. Na jedną taką został wysłany Waldek Kluska, pseudo Hrabia. Wieczorem został przejęty przez studentów z AGH. Spał u nich w akademiku, by o pierwszej w nocy zacząć malować miasteczko studenckie. Malowali całą noc. Następną trudną akcją było podpalenie pomnika SB i milicji na Rondzie Mogilskim. Ten pomnik podpaliliśmy z Hrabią, Zygmuntem Chromikiem i dwoma chłopakami z AGH. Nie było łatwo wylać i podpalić dwa kanistry jeden z farbą czerwoną a drugi z benzyną, Dwóch stało na czatach żeby dać sygnał do akcji, bo co kilka minut przejeżdżały tamtędy suki milicyjne. Udało się, wsiedliśmy do tramwaju i z sercem na ramieniu, każdy w innym wagonie wróciliśmy do akademika.
Po jednej z manifestacji wróciliśmy do akademika i wtedy ktoś powiedział, że z treningu nie wrócił Bogdan Chmielewski. Wrócił dopiero na drugi dzień. Okazało się, że zomowcy sprawdzali ludzi w tramwajach po manifestacji i kto miał legitymacje studencką ten wsadzany był do suki milicyjnej i zawożony do siedziby ZOMO przy ul. Siemiradzkiego. Tam organizowali tak zwaną ścieżkę zdrowia. Rozebranych do naga przepędzali przez szpaler rozwścieczonych zomowców, którzy pałami bili ich gdzie popadło. Gdy wrócił, opowiedział co go spotkało. Potem ściągnął koszulkę i zobaczyliśmy na jego plecach sine miejsca po pałach. Byliśmy wzruszeni i wściekli. To niesprawiedliwe, to my byliśmy na manifestacji a on tylko na treningu.
Poza działalnością konspiracyjną życie studenckie płynęło normalnie. Chodziliśmy na wykłady i ćwiczenia, zdobywaliśmy zaliczenia, chodziliśmy na rajdy, urządzaliśmy imprezy ze śpiewem i gitarą. Chodziliśmy do Piwnicy pod Baranami, na festiwale studenckie i do teatru. Tam przemycane były wolnościowe idee.
Razu pewnego Waldek Kluska wracał z imprezy z Marianem Mazurkowem. Szli na autobus. Marian był „lekko” pod wpływem alkoholu i gdy zobaczył zomowców zaczął krzyczeć „pedały, pedały”. Posłyszawszy okrzyki zaczęli iść w ich kierunku. Waldek zatrzymał przejeżdżającą taksówkę i wepchnął do niej Marianka. Kierowca dodał gazu i tak udało im się uniknąć kłopotów.
Druga wizyta w ojczyźnie papieża Jana Pawła II
W czerwcu 1983 roku do zniewolonej Polski miał przyjechać papież Jan Paweł II. Wszyscy czekaliśmy na naszego Papieża. Od wczesnych godzin rannych 22 czerwca, z wielkim entuzjazmem oczekiwaliśmy go na Krakowskich Błoniach. Byliśmy wśród ponad dwóch milionów szczęśliwych uczestników Mszy świętej celebrowanej przez Ojca Świętego. Po mszy poszliśmy ulicami Krakowa do Mistrzejowic na konsekrację kościoła Arka Pana, której miał dokonać Jan Paweł II. Zomowcy stali po obu stronach ulic, a my szliśmy środkiem i skandowaliśmy antykomunistyczne hasła. Jednak nie odważyli się nas bić i gonić. Na przyjazd Jana Pawła II zapowiadano zniesienie stanu wojennego, który ostatecznie zniesiono 22 lipca 1983 roku, miesiąc po pielgrzymce papieskiej.
Wakacje w 1983 roku minęły jak zwykle pracowicie w polu ale i w konspiracji z Marianem, Leonem, Gieniem, Tadziem i wieloma innymi. Marian poszedł na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy.
Niby normalnie
Na czwartym roku studiów mieszkaliśmy przy ul. Bydgoskiej, blisko klubu Pod Przewiązką. We wrześniu sprzątaliśmy po malowaniu cały akademik. Pracowaliśmy z Zygmuntem, Magdą i Beatą cztery dni i noce bez przerwy ale daliśmy radę. W październiku profesorowie z rektorem Tomaszem Janowskim i prorektorem Marianem Tischnerem szukali studentów wśród byłych członków NZS, którzy mogli by się zająć tworzeniem samorządu studenckiego. Obawiali się, że w innym razie samorządy przejdą w ręce studentów związanych z ZSP, który był związkiem rządowym. Po rozmowie z kolegami z konspiracji poszliśmy na robocze rozmowy z profesor Barbarą Skucińską i doktorem Stefanem Skibą. Uznaliśmy, że należy wziąć sprawy w swoje ręce. Szybko zorganizowaliśmy wybory do samorządu studenckiego i Senatu Akademii Rolniczej. Zostałem wybrany przewodniczącym Samorządu AR a wspólnie z Zygmuntem Cichoniem i.....zostaliśmy wybrani do Senatu uczelni. Nie było to łatwe zadanie, spotkania z rektorami, dziekanami, studentami, omawianie wielu spraw ważnych dla uczelni i studentów. Uczestniczyliśmy w pracach Senatu, dostawaliśmy mnóstwo materiałów, które musieliśmy zgłębić a przecież nie mieliśmy doświadczenia w takiej pracy. Konsultowaliśmy sprawy z profesorami, doktorami i kolegami z samorządu oraz konspiracji.
Padła
propozycja zorganizowania opłatka uczelnianego dla całej społeczności Akademii.
Omówiliśmy ten pomysł z rektorami i uzyskaliśmy zgodę na zorganizowanie
pierwszego po stanie wojennym, oficjalnego opłatka na Akademii Rolniczej. W
organizację włączył się duszpasterz akademicki z parafii Dobrego Pasterza,
większość wydziałów uczelni oraz bardzo duża grupa studentów z samorządu,
duszpasterstwa i konspiracji. Spotkanie opłatkowe odbyło się w styczniu 1984
roku w budynku Wydziału Ogrodnictwa przy ul. 29 listopada. Przyszło kilkaset
osób: rektorzy, dziekani, pracownicy uczelni i mnóstwo studentów. Trawił mnie
stres, bo musiałem złożyć wszystkim życzenia w imieniu braci żakowskiej. Ale
atmosfera była tak ciepła, przyjazna, wśród śpiewu kolęd, gry na gitarach, że
nie było tak nerwowo jak się obawiałem i mowa nawet mi wyszła. Życzeniom,
łamaniu się opłatkiem i śpiewaniu kolęd nie było końca. Zobaczyliśmy jak bardzo
potrzebne są takie spotkania integracyjne gdzie spotykają się ludzie, którzy
myślą i czują podobnie.
Wówczas mieliśmy bardzo dobre relacje z rektorem Mieczysławem Janowskim. Był to
wyjątkowy człowiek posiadający wielką wiedzę nie tylko z zoohigieny, dobry organizator, a przy tym
skromny, normalny człowiek. Wspierał klauzurowy klasztor Kamedułów na
Bielanach. Czasem nas tam zawoził. Mogliśmy zobaczyć od środka ich eremy i
poznać proste, codzienne życie mnichów bez dostępu do prasy, telewizji i
książek. Mieliśmy okazję przekonać się
jak niewiele im do życia potrzeba, zobaczyć jak dbali o swoje ogródki, z
których pochodziła duża część ich pożywienia. Rektor Janowski zawsze miał czas
dla studentów co budziło zdziwienie pań w Rektoracie. Równie dobre relacje
mieliśmy z Prorektorem ds. studenckich prof. Marianem Tischnerem i późniejszym
rektorem prof. Piotrem Zalewskim. Dbali o nas jak o swoje dzieci. Oni, jak też
późniejszy rektor prof. Piotr Zalewski, polecili paniom w rektoracie, aby część
biletów na różne imprezy kulturalne jak: spektakle teatralne, koncerty w
filharmonii, operetki, była dostępna dla studentów z dużą bonifikatą. W ten
sposób spora grupa studentów mogła uczestniczyć w życiu artystycznym Krakowa.
Wiedzieli, że w ten sposób zmobilizują nas do częstszego udziału w różnych
formach życia kulturalnego. Mieliśmy okazję zobaczyć sztuki: Clowni, Kwartet
dla czterech aktorów w Teatrze Miniatura, Brat naszego Boga w Słowackim,
Zbrodnia i kara w Teatrze Starym i posłuchać piosenek w wykonaniu Ewy Demarczyk
w Teatrze Bagatela. Najczęściej chodziliśmy do Piwnicy pod Baranami. Tam
Piotruś Skrzynecki z artystami dawali czadu. Czasem wypiliśmy z nim drinka, a
czasem zapaliliśmy papierosa. To tam, prócz kościołów, czuło się powiew
wolności.
Zajęcia
mieliśmy rozwleczone po całym Krakowie od Mydlnik, przez Chełm,
do ul. Mickiewicza i 29 listopada. Profesorowie byli dla nas wyrozumiali,
wiedzieli, że trzeba nas chronić.
Dla relaksu, wczesną wiosną, końcem marca 1984 roku zdecydowaliśmy się pójść na Turbacz. Ja miałem obowiązki związane z kolportowaniem ulotek i nie mogłem pójść ze wszystkimi. Dopiero za dwa dni wybraliśmy się pociągiem z Agnieszką Mazur i Lidką Maćkowską. Na wieczór dojechaliśmy do Nowego Targu, a stamtąd szlakiem chcieliśmy dojść na Turbacz. Agnieszka powiedziała nam, że zna inną, krótszą trasę, którą szła tydzień temu i że będzie szybciej niż szlakiem. Zgodziliśmy się na takie rozwiązanie. Po dwóch godzinach marszu wróciliśmy z powrotem na dworzec PKP w Nowym Targu. Sprawdziło się powiedzenie „Kto ze szlaku zbacza do domu nie wraca”. Przespaliśmy się na plecakach i o wschodzie słońca ruszyliśmy, tym razem wyznaczonym szlakiem. Po drodze zaczęła mnie rozbierać choroba. Robiło mi się ciepło ale było już blisko chatki na Turbaczu. Parę kroków i byliśmy u naszych kolegów. Tam grzaniec z goździkami, herbatka po góralsku, kanapki. Dziamdziak grał na gitarze i było super. Ale wieczorem miałem coraz większą gorączkę. Wziąłem trochę tabletek przeciwgorączkowych, mimo to temperatura nie spadała. Kiedy rano dochodziła do 410C koledzy poszli do schroniska po pomoc. Była duża mgła więc helikopter nie mógł przylecieć. GOPR- owcy zwieźli mnie z Turbacza toboganem. A tam, na początku szlaku, czekało pogotowie ratunkowe. Stwierdzono u mnie zapalenie oskrzeli. Pociągiem wróciłem w towarzystwie Dziamdziaka do Krakowa. Dwa tygodnie spędziłem w łóżku. Agnieszka z Lidką karmiły mnie kefirem, przynosiły obiadki i wkrótce doszedłem do siebie. Ten epizod nie zmienił naszego stosunku do turystyki tyle, że już więcej nie słuchaliśmy koleżanki Agnieszki i chodziliśmy szlakiem.
Nauka, wykłady, ćwiczenia, rajdy, działalność samorządowa i konspiracyjna to
było nasze codzienne życie. Wieczorami biegaliśmy na Kopiec Kościuszki aby
poprawić krzepę.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że za półtora roku skończymy studia i musimy szukać następców, nowych, młodszych kolegów chętnych do działania studentów, odpowiedzialnych i o odpowiednich poglądach. Powoli dołączyli do nas: Maciek Błasiak, Bogdan Oleksy, Paweł Mentelski, Andrzej Pasternak i wielu innych. Wciągaliśmy młodych, jeździliśmy z nimi do Mistrzejowic, potem dawaliśmy im ulotki do poczytania i czekaliśmy na reakcję. I tak powoli wkręcaliśmy nowych do konspiracji i samorządu. Ulotki, drukowanie, kolportowanie, rozprowadzanie książek II obiegu to zadania do których potrzeba było wielu ludzi zaufanych, zaangażowanych i wierzących w walkę o odzyskanie niepodległości. Mieliśmy wiele szczęścia, że na takie osoby trafialiśmy. I nikt nie doniósł, nikt nie zdradził. A to dlatego, że na naszym roku mieliśmy wielu wspaniałych ludzi. Tacy też byli na Leśnym, Melioracji, Ogrodnictwie, Rolnym, Mechanizacji i Zootechnice. W dalszym ciągu jeździliśmy po materiały do Olsztyna na zmianę z Andrzejem Pasternakiem i Bogdanem Oleksym. Dorabialiśmy sprzątając po malowaniu i tak do wakacji.
Ostatnie
wakacje przed końcem studiów minęły pracowicie. Żniwa nie były takie jak teraz.
Zboże żęło się nie kombajnem a kosiarką, a w czasie mokrego lata kosą. Wspólna
rodzinna praca, choć ciężka, dawała radość. Przyjechali na wakacje klerycy
Marian Midura i Leon Szot i zachęcili nas do udziału w pieszej pielgrzymce do
Częstochowy. W sierpniu 1984 roku wyruszyłem pierwszy raz na pielgrzymi szlak z
XVI grupą mielecką Błogosławionego Szymona. Przed pielgrzymką zdążyliśmy
jeszcze poświęcić wieniec dożynkowy. Marian zrobił formę. Były to monumentalne
trzy krzyże gdańskie, na każdym krzyżu data 1956, 1970, 1981, symbole polski
walczącej i drut kolczasty.
W kościele parafialnym w Wadowicach Górnych ksiądz proboszcz Kazimierz Święch,
który jak zwykle dał nam ciche przyzwolenie, poświęcił wieńce. Nasz wieniec
zrobił wrażenie na parafianach. Potem była wesoła zabawa z tańcami i
biesiadowaniem.
Pielgrzymka na Jasną Górę
Pielgrzymkę
rozpocząłem trochę później ponieważ zostałem ojcem chrzestnym mojego bratanka
Krystiana. Prosto po chrzcinach udałem się na trasę pielgrzymki. Nawet nie
myślałem, że piesze pielgrzymowanie wywrze na mnie aż tak duże wrażenie. Ludzie
czuli się jak jedna wielka rodzina, wspierali się, dbali o siebie. Można było
nie mieć nic a z pomocą sióstr i braci, jak się nazywaliśmy, jakoś przeżyć te
dziewięć dni pielgrzymowania. Trzeba pamiętać, że był to ciężki czas kartkowy.
Konserwa mięsna na kartkę, za którą trzeba było kilka godzin postać w kolejce
była wielkim rarytasem. A rolnicy kartek na mięso i wędliny nie mieli. Kupiłem
kilogram kiełbasy, zalałem smalcem w słoiku i z takim ekwipunkiem wybrałem się
na blisko dziewięć dni pielgrzymki. A że kiełbasa była kiepskiej jakości, upału
nie wytrzymała i musiałem słoik wyrzucić, mimo to głodny nie byłem. Dobrzy
ludzie w grupach i mieszkańcy miejscowości przy szlaku pielgrzymim jak mogli
tak dbali o braci
i siostry - pielgrzymów. I tak doszliśmy do Jasnej Góry, a gdy nas Ojcowie
Paulini witali, leżeliśmy krzyżem i śpiewaliśmy pieśń pielgrzymkową „Przed
obliczem Pana uniżmy się Pan sam wywyższy nas”. Po tych dniach rekolekcji w
drodze słychać było szloch wzruszenia i nikt nie wstydził się czerwonych oczu.
Bliżej końca
We wrześniu, przed ostatnim rokiem studiów była praktyka objazdowa po zakładach przetwórstwa w Warszawie i okolicach. Było bardzo wesoło, oprócz zwiedzania zakładów mogliśmy zwiedzić Warszawę a wieczorem wspólne biesiadowanie. W Wadowicach Górnych w tym czasie odbywał się wojewódzki przegląd wieńca dożynkowego. Zjechało się do oceny wielu aparatczyków z Tarnowa. Uznaliśmy, że pokażemy nasz wieniec z krzyżami gdańskimi. Byłem wtedy na objazdówce, więc zastąpił mnie mój brat Gieniu, który wziął ze sobą wiersze Miłosza i prezentując wieniec z Jankiem i Andrzejem Midurą oraz Stasiem Sitą recytował Tren na Stalina. I był to początek prześladowań mojego brata Eugeniusza przez esbeka. Co kilka dni przyjeżdżał do GS w Wadowicach Górnych i nękał Gienia. Nie był to łatwy okres w jego życiu ale ze stoickim spokojem znosił obecność uciążliwego esbeka.
Marian z Adamem Krawcem w 1984 roku wpadli na pomysł, żeby w parafialnym kościele w Wadowicach Górnych umieścić obraz „Jezu ufam Tobie”. Marian wziął na siebie załatwienie pozwolenia u księdza proboszcza Kazimierza Święcha a ja miałem rozmawiać z artystą malarzem Stasiem Bigdą, który pochodził z sąsiedniej Kosówki a studiował malarstwo i grafikę na krakowskiej ASP. Staś zlecenie przyjął, malował obraz pewnie kilka miesięcy, wcześniej wpatrując się w niego w Łagiewnikach. Dość długo mu się przyglądał i robił zdjęcia, slajdy a potem malował. Chodziłem do niego na miasteczko studenckie do jego kanciapy i długo tam rozmawialiśmy. A kiedy już namalował to tak się do tego obrazu przywiązał, że nie chciał go oddać. Ale miejsce czekało i pociągiem przywieźliśmy obraz do Wadowic Górnych. Za obraz głównie zapłacił Stefan Midura z Wadowic Górnych. Gdy się o sprawie dowiedział proboszcz z parafii w Wadowicach Dolnych a była to parafia Stasia Bigdy to zaraz Stanisław musiał malować drugi obraz , choć nieco mniejszy.
Praca w duszpasterstwie
Na piątym roku studiów nadal mieszkaliśmy na Bydgoskiej, dalej działaliśmy w samorządzie i konspiracji. Po bestialskim zabójstwie księdza Jerzego Popiełuszki, w październiku 1984, którego co dopiero widzieliśmy na czwartkowej Mszy w Mistrzejowicach, dostaliśmy jeszcze większej, wewnętrznej mobilizacji do działania. Wtedy doszło jeszcze jedno ważne zadanie. Duszpasterstwo Hutników na osiedlu Szklane Domy w Nowej Hucie związane z Solidarnością Kombinatu Metalurgicznego Huty im. Lenina. chciało, żebyśmy organizowali ferie i wakacje dla dzieci i młodzieży, których rodzice ucierpieli w związku z działalnością w Solidarności. Zaczęliśmy, oprócz czwartkowych mszy za ojczyznę w Mistrzejowicach, jeździć do Duszpasterstwo Hutników na osiedlu Szklane Domy, gdzie przygotowywaliśmy się do zorganizowania letnich wakacji dla dzieci i młodzieży. Grzesiek Fimowicz w 1983-84 roku przetarł już szlak i w swoich stronach nad jeziorem Wigry k. Suwałk, zorganizował 5 takich obozów pod namiotami.
W styczniu
1985 roku rektor Piotr Zalewski poinformował nas, że w rządzie kombinują z
ustawą o szkolnictwie wyższym. Mają zmienić między innymi sposób wyboru
rektora, statut uczelni ma nadawać minister oraz mają być zlikwidowane
samorządy studenckie na rzecz organizacji studenckich i młodzieżowych. Nie
mogliśmy się z tym zgodzić. Wspólnie
z władzami uczelni opracowaliśmy strategię. Bardzo często odbywały się
posiedzenia Senatu, Samorządu, zacieśnialiśmy kontakty z samorządami z innych
uczelni. Przygotowaliśmy wiec informujący studentów AR o sytuacji. Aula była
wypełniona po brzegi. Mimo protestów, w wakacje, kiedy nie było studentów ani
wykładowców, rząd PRL zrobił to co chciał.
W styczniu 1985 roku Marian zorganizował wycieczkę do Krakowa dla uczestników pieszej pielgrzymki do Częstochowy. Zwiedziliśmy Wawel, Rynek Krakowski a wieczorem wszyscy pojechaliśmy do Mistrzejowic na Mszę św. za Ojczyznę. Poznałem wtedy Dorotę Pazdro, moją przyszłą żonę i Krysię Tomczyk, które miały od lutego zacząć naukę w Studium Położnych w Krakowie. W dalszym ciągu zajmowaliśmy się przygotowaniem obozu wakacyjnego dla dzieci i młodzieży z duszpasterstwa. Z pomocą Grześka Fimowicza , Beaty Matyszkowicz i Bogdana Oleksego zorganizowaliśmy dziesięcioosobową grupę kadry złożoną ze studentów czwartego i piątego roku studiów z różnych kierunków. Marian z Leonem, klerycy z Warmii mieli zająć się dziećmi od strony duchowej. Dorotka z Krysią miały służyć obozowiczom pomocą medyczną. Marian miał praktykę, więc na pierwszą część obozu podesłał nam swojego kolegę z roku, kleryka Zbigniewa Ciapałę, a na następny tydzień przyjechał Leon Szot. I tak końcem czerwca 1985 roku ruszyliśmy pociągiem z Krakowa do Suwałk z osiemdziesięcioma obozowiczami w wieku od 10 do 18 lat. Potem Grzesiek Gruby pojechał z nami do Rudki Tartak. Tam w trzech drewnianych domach rozlokowaliśmy młodszych uczestników a część starszych w namiotach. Podzieliliśmy obóz na pięć grup. Każda grupa 16 osobowa miała po dwóch opiekunów. Po chleb udawaliśmy się kilka kilometrów na piechotę, a trzeba było chyba z pięćdziesiąt dużych bochenków przynieść jednorazowo. Do tego mieliśmy pomarańczowe sery, mąkę, cukier i masło z darów. Codziennie inna grupa przygotowywała posiłki. Czas wolny spędzaliśmy pływając, chodząc na spacery, organizując wieczorki taneczne, bale przebierańców. Wieczorami codziennie był Apel Jasnogórski przy specjalnie zrobionym krzyżu. Tam śpiewaliśmy patriotyczne oraz kościelne pieśni.
Mój brat Gieniu 13 lipca brał ślub z Haliną Leśniak, więc musiałem przerwać szefowanie obozowi i pojechać na ślub i wesele do Wadowic Górnych. Na zastępstwo przyjechali Waldek Kluska i Leon Szot. Zostawiłem obóz w dobrych rękach i pojechałem do Wadowic. Młoda para ślub wzięła w Zgórsku, a wesele na dwieście trzydzieści osób było w remizie w Wadowicach. Pogoda była tego dnia piękna.
W
dzień wesela przyjechali chłopaki z obozu, najstarsi jego uczestnicy.
Przekazali mi wiadomość, że do obozu przyjechało kilka samochodów a w nich:
milicjanci, WOP, Sanepid ktoś z Urzędu Wojewódzkiego i nakazali natychmiast
obóz rozwiązać. Po poprawinach, wieczorem w niedzielę pojechaliśmy z młodymi do
Krakowa, żeby rozmówić się z szefostwem duszpasterstwa. Oni nie byli
przygotowani na taki scenariusz i wiele nam nie pomogli. Rano w poniedziałek
spotkałem się z Grześkiem Fimowiczem i rozważyliśmy pesymistyczny scenariusz.
Gdy panie, u których mieszkaliśmy nie zgodzą się na dalszy nasz pobyt
przeniesiemy obóz na parafię koło Suwałk. Gdy dojechaliśmy do Rudki Tartak tam
już czekali na mnie przedstawiciele MO, UW i Sanepidu. Odczytano mi protokół, z
którego wynikało, że jeżeli w trybie natychmiastowym nie rozwiążę obozu wsadzą
mnie do więzienia na trzy miesiące lub zapłacę bardzo wysoką karę pieniężną.
Część młodych obozowiczów chciała wrócić do Krakowa i wraz z częścią opiekunów
wyruszyli do swoich domów. Połowa chciała zostać, więc ustaliliśmy, że
pójdziemy do księdza na parafię w Smolnikach i tam zakończymy obóz. Prosiliśmy
panie, u których mieszkaliśmy aby pozwoliły nam zostać na noc, bo było już
późno. Jednak Panie tak skutecznie zostały zastraszone, że nie zgodziły się na
nasze pozostanie. Wzięliśmy więc cały ekwipunek z darami i ruszyliśmy w drogę.
Na ramionach poczułem chyba tyle kilogramów ile sam ważyłem.
I wtedy zdarzyło się coś wyjątkowego. Kleryk Zbyszek Ciapała wrócił z dworca
PKP mimo, że powinien pojechać do swojego domu na południe Polski. Nie mogłem
was tak w tej sytuacji zostawić, powiedział. Gdy mnie złapią z wami to wyrzucą
z seminarium. Ale jak ja was tu dziś zostawię jakim będę księdzem. Rzuciliśmy
się sobie w ramiona, łza popłynęła z radości. Szliśmy dalej. Była już prawie
dziesiąta wieczór. Kilku młodych nie dawało rady, mnie też było ciężko.
Poprosiliśmy jednego gospodarza żeby pozwolił nam przenocować. Za nocleg w
stodole „zapłaciliśmy” serem z darów, zabraliśmy zapałki obozowiczom i do spania.
Za godzinę podjechał czerwony, duży fiat, z którego wyszło trzech mężczyzn.
Myśleliśmy, że pewnie po nas. Wszyscy byliśmy zestresowani, ale nikt z nich nie
przyszedł i po godzinie odjechali. Okazało się, że to znajomi gospodarza ale
„na złodzieju czapka gore”. Rano ruszyliśmy dalej i na obiad dotarliśmy do
Smolnik i tam zakończyliśmy obóz. Jurysdykcja księdza Kazimierza Gackiego
proboszcza parafii pw. św Anny w Smolnikach nas obejmowała i w pomieszczeniach /katechetycznych,/ starej plebani dokończyliśmy
turnus kolonijny. W Smolnikach odbyły się jeszcze 2 obozy liczące po ok. 40
uczestników. Kierownikiem był Grzegorz Fimowicz. Milicja już nieinternowała.
Koniec młodzieńczych przeżyć
Na V roku studiów wziąłem roczny urlop dziekański. Podobnie postąpiła większość
moich kolegów. Przez rok, mieszkając w akademiku pracowaliśmy w Żaczku i
Spółdzielni Nowa Wieś. Sprzątaliśmy wagony PKP. Była to praca ciężka ale bardzo
popłatna. Ważne było to, że dalej byliśmy razem przedłużając, mogę to
powiedzieć z perspektywy czasu, okres młodości, czasem durnej ale też chmurnej,
parafrazując Mickiewicza. W październiku 1985 roku w Krakowie wziąłem ślub
cywilny z Dorotą a w Sylwestra tego samego roku, w Mielcu, ślub kościelny.
Studia skończyłem w roku 1986. W lipcu obroniłem pracę magisterską. W tym też
roku urodziła nam się córka Paulina. Potem było wojsko i pierwsza praca w
Masarni PSS Społem w Mielcu. Podobną drogą poszli moi koledzy. Dziamdziach
wyjechał na stałe do USA. Do USA wyjechał też Hrabia.
Nasze dorosłe życie to już temat do odrębnego opracowania.
Wspomnienia kolegów z lat studenckich
Zbyszek Janik
Nigdy nie zapomnę atmosfery tamtych czasów, może dlatego zawsze jak przyjeżdżam do Polski to pragnę się z Wami wszystkimi spotkać. Nie sądzę, bym był w stanie spisać tyle co Ty, ale czytając wiele sobie przypominałem. Naszą praktykę zerową, gdzie kierowca zaczepił o rurę chłodniczą z amoniakiem i stąd był ten wyciek, przed którym musieliśmy uciekać przez płoty nad Wisłę. Zginął wtedy stróż w zakładach obok. Nasza grupa z tej praktyki później trzymała się razem. Mam wiele wspomnień z okresu Solidarności, pierwszy rok naszych studiów. Byliśmy wtedy jeszcze na wcześniejszym strajku, chyba w starym budynku przez kilka dni. Wiele spotkań z tego okresu i wchłanianie wiedzy, której nas nie uczono w szkole średniej. Pamiętam jak przyjeżdżali działacze podziemia na spotkania ze studentami; Kuroń, Wałęsa, Moczulski. Wiele koncertów - nagrywaliśmy piosenki, by później z Igorem spisać słowa i nauczyć się ich grać. Spotkanie z Miłoszem, pierwszy raz w Polsce po emigracji, chyba w Pasażu Bielaka. Rajdy i wycieczki w góry, które często organizowałem. Jeden wyjazd do Myślenic, który zorganizował Krzysiu Surówka, który wtedy był jeszcze studentem i mieszkał ze mną w pokoju na Tokarskiego. Wyjście na Babią Górę w zimie i spacer na Cyl - złapała nas tam zawieja i pobłądziliśmy na Słowackiej stronie. Udało nam się wtedy wrócić z odmrożonymi policzkami.
Praktykę po pierwszym roku w Zakładach Mleczarskich w Zakopanem z Tadkiem, Hrabią i Igorem oraz mieszkającymi za ścianą dziewczynami z Olsztyńskiej ART. Zdobyliśmy wtedy Giewont, Rysy i Orlą Perć poza innymi szczytami...Strajk w grudniu 1981 i stan wojenny po którym wypędzono mnie i Igora do akademików na Czyżyny czym zakończono nasze waletowanie na Urzędniczej. Mszę za ojczyznę na krakowskim rynku, po której nocowałem na fotelu fryzjerskim na Szewskiej i wróciłem do akademika rano. Późniejsze demonstracje w Nowej Hucie i życzliwość mieszkańców, którzy zawsze uchylali drzwi balkonów, gdy trzeba było się schować przed goniącymi zomowcami. Taka ciekawostka - nie mieliśmy powielacza, więc robiliśmy kopie przy pomocy aparatu fotograficznego i powiększalnika. Kiedyś ktoś nam podrzucił (może Ty) kopie negatywów z zajść w Lubinie i robiliśmy z Marianem odbitki przez parę nocy na 29-go Listopada. Pamiętam pokój przechodni na Bydgoskiej z niekończącą się grą w brydża. Graliśmy też wcześniej w krótkiego lub majzla, brylował w tym Krzysiek Żelazko.
Zygmunt Cichoń
Złapali mnie po jednej z manifestacji. Było to 3 maja 1985 r. w trakcie demonstracji organizowanej przez podziemne organizacje opozycyjne. Jak zawsze w tym dniu, od czasu wprowadzenia stanu wojennego, po Mszy św. na Wawelu, uformował się pochód, który miał przejść przez centrum miasta, z pominięciem rynku, pod pomnik Grunwaldzki. Wskutek blokad ZOMO pochód został podzielony na kilka grup. Gdy grupa z którą szedłem dotarła w okolice Barbakanu, ZOMO zorganizowało tzw. kocioł z użyciem gazów łzawiących i armatek wodnych. Otrzymałem jedno uderzenie pałką, przewróciłem się, rozbiłem kolano i zostałem złapany. Zaprowadzono mnie do najbliższej ,,więźniary", w której były już 2 lub 3 osoby. Zażądano ode mnie dowodu osobistego, który mi odebrano. Po napełnieniu ,,więźniary" ruszyła ona, jak się później okazało, na Komendę MO przy ul. Mogilskiej.
W ,,więźniarze" nie było okien więc nie wiedzieliśmy dokąd jedziemy a zabroniono nam sie odzywać.
Po przyjeździe na miejsce przegoniono nas do dużego pomieszczenia, (niektórzy oberwali w trakcie biegu pałką), ustawiono tyłem do ściany z rękami góry. Nie wolno było się odzywać, odwracać oraz patrzeć w bok. Za nami chodził zomowiec z pałką więc był strach, że dostanę uderzenie po nerkach. Na szczęście nie oberwałem. Po pewnym czasie przegoniono nas na zewnątrz budynku - chyba spacernik. Tam spędziliśmy czas do wczesnych godzin rannych. Było dosyć dużo ludzi, niektórzy dużo gadali, ale część obawiając sie tzw. ,,wtyk" nie odzywała się. Poznałem tam studenta z UJ, którego znałem z działalności ale udawaliśmy, że się nie znamy. Nad ranem zaczęło być chłodno więc ktoś zaczął pukać w drzwi. Wtedy otworzyło się okno, pojawił się w nich gumowy wąż i pukający w drzwi został oblany wodą. Wczesnym rankiem wpuszczono nas do cel. Wcześniej oddaliśmy do depozytu wszystko co mieliśmy w kieszeniach, oraz sznurówki i paski. W naszej celi było około 10 - 12 osób. Siedzieliśmy na 4 pryczach i czekaliśmy co będzie dalej. Nie pozwolono nam powiadomić o zatrzymaniu rodziny lub znajomych. Odpowiedziano nam, że sami nas znajdą. Byliśmy wzywani na przesłuchanie w trakcie którego podsuwano nam do podpisania protokół z przyznaniem się do uczestnictwa w demonstracji. Odmówiłem podpisania, upierając się, że wracałem z dworca gdzie kupiłem bilet do domu. Przesłuchujący mnie napisał w końcu to co powiedziałem i taki protokół podpisałem.
Rano dostaliśmy wiadra i szczotki do mycia korytarza. Po pewnym czasie znowu zaczęto nas pojedynczo wywoływać. Niektórzy wracali, niektórzy nie wracali. Od tych którzy wrócili dowiedzieliśmy się, że byli w Kolegium d/s Wykroczeń i otrzymali maksymalną grzywnę. Wywoływanym inni podawali ustne informacje kogo mają powiadomić. Moja informacja dotarła do kolegów z akademika gdyż przed południem zgłosiła się na komendę koleżanka Magda Antosiak, która przedstawiła się jako żona, i zostałem wypuszczony. Przez następne dni oczekiwałem na wezwanie do Kolegium, które na szczęście do mnie nie dotarło.
Miejscem docelowym tej demonstracji miał być pomnik Grunwaldzki, a trasa pochodu omijała Rynek, gdyż z doświadczeń z poprzednich demonstracji wynikało, że Krakowski Rynek jest najlepszym miejscem dla rozgłosu o demonstracji ale bardzo trudnym do ucieczki przed zomowcami. ZOMO, blokowało wszystkie wąskie uliczki a następnie przy użyciu armatek wodnych i gazu przystępowało do ataku. Nie było możliwości opuszczenia Rynku. Przekonałem się o tym podczas jednej z demonstracji w poprzednich latach. Było to chyba w 1982 r. Po Mszy św. za ojczyznę na Wawelu uformował się pochód, który ruszył ul. Grodzką w kierunku Rynku. Tłum, okrzyki, pieśni patriotyczne - to robiło wrażenie. Gdy Rynek się napełnił, po kilku minutach antyreżimowych okrzyków, przez megafony usłyszeliśmy, że mamy opuścić Rynek bo będzie użyty gaz i woda. Natychmiast po tej informacji na Rynek wjechały armatki wodne i wrzucono gaz. Zomowcy zaczęli biegać i bić pałkami jak opętani. Tłum szukał dróg ucieczki ale uliczki wychodzące z Rynku były zablokowane. Wbiegłem w bramę kamienicy obok kabaretu ,,Pod Baranami". Stał tam jakiś kiosk do którego wskoczyłem wraz z kilkoma osobami. Zdążyłem zamknąć drzwi na zamek. Leżeliśmy na podłodze, niewiele widząc od gazu. Oczy piekły niesamowicie. Na szczęście biegający, w gazowej mgle, zomowcy nie zauważyli przez szyby nas leżących na podłodze. Rozwaliliby szyby i wyciągnęliby nas jak psy. Wykorzystując chwilę spokoju, starszy pan (może dozorca) wpuścił nas na klatkę schodową i zaprowadził na strych kamienicy, gdzie przeczekaliśmy do rana. Siedzieliśmy cicho, zamknięci, bo ZOMO przeszukiwało klatki schodowe. Rankiem, gdy już Rynek był wolny od milicji i wysprzątany, ten sam starszy pan wypuścił nas ze strychu. Było nas kilkanaście osób. Wszyscy mieli jedną wspólną cechę, silnie zaczerwienione i podkrążone oczy.
Po każdej takiej demonstracji w akademiku była mobilizacja kolegów do ewentualnej pomocy tym którzy nie wrócili. Jak to wyglądało w tym przypadku może opowiedzieć, Fryderyk Kapinos, któremu udało sie wrócić szczęśliwie z demonstracji, i który aktywnie uczestniczył w takiej pomocy.
Staszek Świderski
- pismo które wydawaliśmy nazywało się “Hejnał”, pracowałem parę razy na powielaczu, pisałem też artykuły o tematyce historycznej
- podczas jednej “zadymy” na rynku krakowskim nocowałem w biurze pośredniczącym w wynajmowaniu kwater, w nocy ukradkiem przez okno obserwowaliśmy “popisy” zomowców /bicie i aresztowania/
-12 maja 1982 r. po mszy św. w rocznicę śmierci Marszałka zostałem zatrzymany przez zomowców. Zatrzymali też Mariana Mazurkowa, Wiesława Bryndzę i Waldemara Kempę /nasi koledzy z roku wyżej/. Mnie i Mariana zabrali do samochodu Star i tam nas pobito za to, że wznosiliśmy okrzyki: “uwolnić Lecha, zamknąć Wojciecha”. Dzisiaj znając przeszłość Lecha, który był bardziej “ich” niż “nasz”, to bym krzyczał: “do Lecha dołożyć Wojciecha”. Wieśka Bryndzę też pobili za to, że im powiedział, że mu się władza ludowa nie podoba. Waldka Kempę nie pobili, ponieważ opowiedział im następujący żart: podczas godziny policyjnej Kowalski poszedł sobie wyrzucić śmieci, zatrzymali go zomowcy i kazali mu się wylegitymować, dokumentów nie miał. Poprosił zomowców aby się zapytali dozorcy o niego. Dozorca nie potwierdził, że zna Kowalskiego i że żaden Kowalski tutaj nie mieszka. Zomowcy zabrali na 48 godzin do aresztu Kowalskiego i tam go pobili. Po 48 godzinach gdy Kowalski wracał do domu spotkał dozorcę. Dozorca mówi do Kowalskiego: należy mi się flaszka, ponieważ zomowcy pytali o ciebie a ja powiedziałem, że cię nie znam i że tu nie mieszka żaden Kowalski. Głupi żart ale rozbawił zomowców i Waldek uniknął pobicia.
Jednym z najbardziej znanych księży w Krakowie, zaangażowanych w działalność opozycyjną był śp. ksiądz Kazimierz Jancarz, który prowadził czwartkowe msze w parafii p.w. św. Maksymiliana Kolbego w Nowej Hucie - Mistrzejowicach. Należy podziwiać jego odwagę, biorąc pod uwagę historię księdza Jerzego Popiełuszki. Prowadzone przez niego, w trakcie tych mszy kazania, ściągały tłumy ludzi. Był pod stałym nadzorem SB i musiał zachowywać maksimum ostrożności aby nie narażać także innych osób. Przypomniało mi się, krótkie zabawne zdarzenie. Otrzymaliśmy z Fredem informację, że w parafii w Mistrzejowicach ma odbyć się konspiracyjne spotkanie, na którym mamy być obecni. W wyznaczonym terminie zjawiliśmy się w Mistrzejowicach ale zastaliśmy pustkę. Zdecydowaliśmy się zadzwonić do drzwi parafii. Otworzył nam zdziwiony sam ksiądz Jancarz. Po wysłuchaniu nas zapytał skąd jesteśmy. Gdy usłyszał, że z Akademii Rolniczej odpowiedział nam bardzo spokojnie ,,to idźcie sadzić drzewka, idźcie". Jak się później okazało przekazano nam błędny termin spotkania, które miało odbyć się za tydzień.
Odpowiedź księdza była tak zabawna, że utkwiła mi w pamięci. Trzeba pamiętać, że SB stosowało wówczas bardzo często różne prowokacje.
Nasunęła mi się jeszcze krótka historyjka, która mogła się dla nas źle skończyć. W 3 osoby wyszliśmy wieczorem rozklejać ulotki, niezbyt daleko od ul. Bydgoskiej. Oklejaliśmy pawilon handlowy a Baśka Walasik (o ile dobrze pamiętam ) obserwowała teren. Pawilon był oświetlony a ulica ciemna więc niewiele było widać. Baśka stwierdziła nagle, że w oddali słyszy jakieś głosy. Natychmiast uciekliśmy w krzaki za pawilonem
i czekaliśmy. Faktycznie po kilku minutach pojawił sie patrol milicyjny z psem. Serce stanęło nam w gardle gdy zobaczyliśmy psa. Gdybyśmy wiedzieli o psie ucieklibyśmy głębiej. Leżeliśmy bez ruchu na mokrej ziemi. Na nasze szczęście pies nie wyczuł ,,solidarnościowej zarazy"
i skończyło się tylko na zmianie barwy ubrania. Po przejściu patrolu poszliśmy w kierunku przeciwnym, rozkleiliśmy resztę ulotek i brudni ale szczęśliwi, dzięki opiece Opatrzności, wróciliśmy do akademika.
Może pamiętasz sytuację gdy uczestniczyliśmy w proteście (chyba głodowym) w jakimś kościele, z udziałem Anny Walentynowicz. Był tam tez nasz kolega z Wydziału Melioracji - Piotr Cymerman. Nie mogę sobie przypomnieć gdzie to było. Były tam też jakieś odczyty czy pogadanki.
Fryderyk Kapinos
Pamiętam strajk głodujących w Bieżanowie
19 II 1985, w pięć miesięcy po zabójstwie ks. Jerzego Popiełuszki, z Inicjatywy Obywatelskiej w Obronie Praw Człowieka Przeciw Przemocy oraz Anny Walentynowicz, w parafii pw. Narodzenia NMP w Krakowie-Bieżanowie Starym, za zgodą księdza Chojeckiego, rozpoczęła się rotacyjna głodówka protestacyjna przeciwko nasileniu się represji wobec czołowych działaczy „Solidarności”. Początkowo w proteście wzięło udział osiem osób: Anna Walentynowicz, Bożena i Radosław Hugetowie, Agata Michałek, Anna Galus, Mieczysław Majdzik, Piotr Świder, Witold Toś. W większości byli to członkowie krakowskiego KPN. Bezpośrednią przyczyną głodówki było aresztowanie w Gdańsku ośmiu działaczy „Solidarności”. Strajk potrwał do sierpnia 1985.My nie prowadziliśmy głodówki ale w nocy służyliśmy jako ochrona głodujących. Były nas na każdą noc po dwie dwuosobowe grupy i co godzinę wymieniając się pełniliśmy wartę. Pilnowaliśmy, aby jakiś esbek lub prowokator nie wtargnął do głodujących. Tam Anna Walentynowicz wiele opowiadała nam o relacjach jakie panują w Solidarności. Źle wyrażała się o Lechu Wałęsie. Mówiła nam, że jest bufonem i że zawłaszcza Solidarność dla siebie a ich z Gwiazdą i wieloma innymi nie widzi. Byliśmy na nią trochę źli, że rozbija jedność w Solidarności. Tam też spotykaliśmy się z różnymi ciekawymi ludźmi. Pani Ania Walentynowicz pozostała nam w pamięci jako troskliwa ale zdecydowana kobieta. W wartowanie włączył się też Adam Lachcik z Rolnego, Piotr Cymerman i Zygmunt Cichoń.
Beatka Chromik z domu Matyszkowicz
Pamiętam jak jeździliśmy do Mistrzejowic to wszystkie stany związkowe: górnicy, hutnicy, rolnicy, pracownicy nauki składali paschał podczas czwartkowej mszy za Ojczyznę. My zdecydowaliśmy, że w imieniu studentów AR taki paschał złożymy w ofierze w kościele na miasteczku studenckim, podczas mszy dla studentów.
Druga historia to jak po mszy św. w Mistrzejowicach, z udziałem dzieci niepełnosprawnych, ks. Jancarz namawiał studentów do wsparcia domów dziecka. Zorganizowaliśmy zbiórkę , uzbieraliśmy dużo pieniędzy jak na owe czasy. Docent Ichas który miał z nami wykłady z technologii i pracował w Zakładach Cukierniczych Wawel w Krakowie pomógł nam bez kartek kupić w dobrej cenie słodycze dla dzieci z Domu Dziecka w Krakowie. Kiedy wręczyliśmy ten dar zostaliśmy dość obcesowo potraktowani przez kierownika tego domu.