Zygmunt Cichoń
Złapali mnie po jednej z manifestacji. Było to 3 maja 1985 r. w trakcie demonstracji organizowanej przez podziemne organizacje opozycyjne. Jak zawsze w tym dniu, od czasu wprowadzenia stanu wojennego, po Mszy św. na Wawelu, uformował się pochód, który miał przejść przez centrum miasta, z pominięciem rynku, pod pomnik Grunwaldzki. Wskutek blokad ZOMO pochód został podzielony na kilka grup. Gdy grupa z którą szedłem dotarła w okolice Barbakanu, ZOMO zorganizowało tzw. kocioł z użyciem gazów łzawiących i armatek wodnych. Otrzymałem jedno uderzenie pałką, przewróciłem się, rozbiłem kolano i zostałem złapany. Zaprowadzono mnie do najbliższej ,,więźniary", w której były już 2 lub 3 osoby. Zażądano ode mnie dowodu osobistego, który mi odebrano. Po napełnieniu ,,więźniary" ruszyła ona, jak się później okazało, na Komendę MO przy ul. Mogilskiej.
W ,,więźniarze" nie było okien więc nie wiedzieliśmy dokąd jedziemy a zabroniono nam sie odzywać.
Po przyjeździe na miejsce przegoniono nas do dużego pomieszczenia, (niektórzy oberwali w trakcie biegu pałką), ustawiono tyłem do ściany z rękami góry. Nie wolno było się odzywać, odwracać oraz patrzeć w bok. Za nami chodził zomowiec z pałką więc był strach, że dostanę uderzenie po nerkach. Na szczęście nie oberwałem. Po pewnym czasie przegoniono nas na zewnątrz budynku - chyba spacernik. Tam spędziliśmy czas do wczesnych godzin rannych. Było dosyć dużo ludzi, niektórzy dużo gadali, ale część obawiając sie tzw. ,,wtyk" nie odzywała się. Poznałem tam studenta z UJ, którego znałem z działalności ale udawaliśmy, że się nie znamy. Nad ranem zaczęło być chłodno więc ktoś zaczął pukać w drzwi. Wtedy otworzyło się okno, pojawił się w nich gumowy wąż i pukający w drzwi został oblany wodą. Wczesnym rankiem wpuszczono nas do cel. Wcześniej oddaliśmy do depozytu wszystko co mieliśmy w kieszeniach, oraz sznurówki i paski. W naszej celi było około 10 - 12 osób. Siedzieliśmy na 4 pryczach i czekaliśmy co będzie dalej. Nie pozwolono nam powiadomić o zatrzymaniu rodziny lub znajomych. Odpowiedziano nam, że sami nas znajdą. Byliśmy wzywani na przesłuchanie w trakcie którego podsuwano nam do podpisania protokół z przyznaniem się do uczestnictwa w demonstracji. Odmówiłem podpisania, upierając się, że wracałem z dworca gdzie kupiłem bilet do domu. Przesłuchujący mnie napisał w końcu to co powiedziałem i taki protokół podpisałem.
Rano dostaliśmy wiadra i szczotki do mycia korytarza. Po pewnym czasie znowu zaczęto nas pojedynczo wywoływać. Niektórzy wracali, niektórzy nie wracali. Od tych którzy wrócili dowiedzieliśmy się, że byli w Kolegium d/s Wykroczeń i otrzymali maksymalną grzywnę. Wywoływanym inni podawali ustne informacje kogo mają powiadomić. Moja informacja dotarła do kolegów z akademika gdyż przed południem zgłosiła się na komendę koleżanka Magda Antosiak, która przedstawiła się jako żona, i zostałem wypuszczony. Przez następne dni oczekiwałem na wezwanie do Kolegium, które na szczęście do mnie nie dotarło.
Miejscem docelowym tej demonstracji miał być pomnik Grunwaldzki, a trasa pochodu omijała Rynek, gdyż z doświadczeń z poprzednich demonstracji wynikało, że Krakowski Rynek jest najlepszym miejscem dla rozgłosu o demonstracji ale bardzo trudnym do ucieczki przed zomowcami. ZOMO, blokowało wszystkie wąskie uliczki a następnie przy użyciu armatek wodnych i gazu przystępowało do ataku. Nie było możliwości opuszczenia Rynku. Przekonałem się o tym podczas jednej z demonstracji w poprzednich latach. Było to chyba w 1982 r. Po Mszy św. za ojczyznę na Wawelu uformował się pochód, który ruszył ul. Grodzką w kierunku Rynku. Tłum, okrzyki, pieśni patriotyczne - to robiło wrażenie. Gdy Rynek się napełnił, po kilku minutach antyreżimowych okrzyków, przez megafony usłyszeliśmy, że mamy opuścić Rynek bo będzie użyty gaz i woda. Natychmiast po tej informacji na Rynek wjechały armatki wodne i wrzucono gaz. Zomowcy zaczęli biegać i bić pałkami jak opętani. Tłum szukał dróg ucieczki ale uliczki wychodzące z Rynku były zablokowane. Wbiegłem w bramę kamienicy obok kabaretu ,,Pod Baranami". Stał tam jakiś kiosk do którego wskoczyłem wraz z kilkoma osobami. Zdążyłem zamknąć drzwi na zamek. Leżeliśmy na podłodze, niewiele widząc od gazu. Oczy piekły niesamowicie. Na szczęście biegający, w gazowej mgle, zomowcy nie zauważyli przez szyby nas leżących na podłodze. Rozwaliliby szyby i wyciągnęliby nas jak psy. Wykorzystując chwilę spokoju, starszy pan (może dozorca) wpuścił nas na klatkę schodową i zaprowadził na strych kamienicy, gdzie przeczekaliśmy do rana. Siedzieliśmy cicho, zamknięci, bo ZOMO przeszukiwało klatki schodowe. Rankiem, gdy już Rynek był wolny od milicji i wysprzątany, ten sam starszy pan wypuścił nas ze strychu. Było nas kilkanaście osób. Wszyscy mieli jedną wspólną cechę, silnie zaczerwienione i podkrążone oczy.
Po każdej takiej demonstracji w akademiku była mobilizacja kolegów do ewentualnej pomocy tym którzy nie wrócili. Jak to wyglądało w tym przypadku może opowiedzieć, Fryderyk Kapinos, któremu udało sie wrócić szczęśliwie z demonstracji, i który aktywnie uczestniczył w takiej pomocy.